Karpacz - Świątynia Wang
Nie ma na całym świecie takiego widoku, jak ośnieżony kościół Wang wieczorem. Kiedy po raz pierwszy jechałam na Wang, był przepiękny październik 2003 roku. W Warszawie temperatura dochodziła do kilkunastu stopni na plusie i cudownie świeciło słońce. Słowem: złota polska jesień w pełnej krasie. Dojechałam do Karpacza wieczorem i im wyżej się wspinaliśmy razem z moim niewielkim samochodzikiem , tym bardziej byliśmy zdumieni ilością śniegu. „Przyjechała dama ze stolicy w letnich butach” – podsumowałam sama siebie na parkingu pod Wangiem i natychmiast zmieniłam je na zimowe. Muszę przyznać, że po mozolnej jeździe byłam kompletnie wyczerpana – to były czasy, kiedy do Karpacza jechało się z Warszawy minimum siedem godzin. Ale kiedy usiadłam przy oknie w pokoju numer siedem domu parafialnego, który mieści się tuż obok kościoła, stał się cud. Pomyślałam, że dla tego widoku warto było tyle jechać. Że nawet gdybym miała wsiadać w samochód nazajutrz rano i wracać do domu, to było warto. Że to jedyne takie miejsce na świecie.
c.d. w książce "Życie jest podróżą"




