Bwana do you wanna picture ?

 

Z nieba lał się żar. Było 35, a może nawet więcej stopni. W powietrzu unosił się pył, nawiewany z pustyni przez gorący wiatr. Targ w Isiolo był pełen kupujących i sprzedawców, próbujących zarobić na życie. Stare zegarki, które dawno przestały chodzić, naszyjniki z kolorowych paciorków czeskiego Jablonexu, owoce, tytoń do żucia, sandały z opon samochodowych i naczynia na wodę. Póki człowiek nie przejedzie przez Afrykę, nie ma zielonego pojęcia, jaką wartość ma pusty plastikowy kanister, w którym można przechowywać wodę. Ten przedmiot pożądania można wymienić na inne cenne towary poczynając od jedzenia, a kończąc na materiale na shuki. Eksplodująca feerią kolorów schludna bieda uderzała po oczach i nozdrzach. Kobiety z koszami na głowach plotkowały i zaśmiewały się z czegoś do rozpuku. Obok, Hindus smażył w głębokim oleju mandazi. Na targu wzbudzaliśmy spore zainteresowanie. Czworo białych i Land Rover, z którego wysiedliśmy - ze stojakiem na ciężki karabin maszynowy i z dziurą po kuli w drzwiach  nie były częstym widokiem w malutkim miasteczku, którego nie odwiedzały tabuny turystów w autokarach, jak  hoteli w Mombasie czy w parku Masai Mara. W zasadzie nikt tam nie przyjeżdżał i chyba do dziś prawie nikt nie zapuszcza się w te rejony. Był styczeń roku 1995.

 

c.d. w książce "Życie jest podróżą"